środa, 27 października 2010

L'onironaute - Les Chimeres Exquises

L'onironaute
Les Chimeres Exquises
2010, DEZORDR









na muzykę l'onironaute natknąłem się zupełnie przypadkiem na youtube. od razu mnie zauroczyła. jest świeża, niewymuszona, naturalna, ale jednocześnie zaskakująca.

płyta „les chimeres exquises” jest debiutem l'onironaute. nie znalazłem w internecie żadnych informacji na temat tego, kto stoi za tym pseudonimem artystycznym, postanowiłem więc zapytać u źródła. l'onironaute okazał się być sympatycznym francuzem, z zawodu cieślą, mieszkającym z rodziną na wsi na południu francji, tworzącym muzykę przed pójściem do pracy. tworzeniem zajmuje się od 4-5 lat, wykorzystując głównie sample, uzupełniane czasami nagrywanym pianinem. matthieu dailly – bo tak nazywa się autor „les chimčres exquises”, napisał mi, że w przyszłości chciałby wykorzystywać więcej żywych instrumentów na swoich płytach.

jako inspiracje dla swojej muzyki matthieu wymienia: amon tobin, muzykę filmową i egzotyczną, jazz (przede wszystkim buddy rich i stanton moore), a także – mniej bezpośrednio – philip glass, squarepusher, john zorn, i world music. dodał również, że dalsze inspiracje to: owady, drzewa, świat makro i świat steampunk.

wysmakowana, oniryczna, filmowa elektronika, balansująca gdzieś pomiędzy muzyką takich artystów jak: amon tobin, danny elfman i cinematic orchestra, wprowadza mnie za każdym razem w lewitacyjno-senno-wizjonerski stan, a zachwyt nie opuszcza mnie ani na chwilę.

warto zapoznać się z muzyką l'onironaute. myślę, że tak wspaniały debiut powinien zostać dostrzeżony. mam nadzieję, że będzie to początek owocnej kariery matthieu dailly.
kto wie, być może pojawi się kiedyś w polsce na koncercie?


moi faworyci:

1. il est l'heure…
4. hazim
5. les chimčres exquises
9. scaphandre


cały album do przesłuchania:

http://listen.grooveshark.com/#/search/songs/?query=l'oniraunote

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

brendan perry – ark

Brendan Perry
Ark

2010, Cooking Vinyl








po jedenastu latach od wydania swojego pierwszego solowego albumu, brendan perry pokazał w końcu nową płytę. czas pomiędzy ukazaniem się pierwszego i drugiego wydawnictwa upłynął mu na rodzinnym życiu blisko natury. poza krótką reaktywacją dead can dance w 2005 roku, nielicznymi solowymi koncertami i warsztatami bębniarskimi organizowanymi w kościele w quivvy w irlandii (gdzie mieszka i gdzie powstały dwie ostatnie płyty dead can dance, oraz solowy debiut perry'ego), można powiedzieć, że artysta odsunął nieco od świata muzyki.

podczas koncertowania z dcd pięć lat temu, brendan perry zaczął tworzyć utwory, które znalazły się na tegorocznym albumie. dwa z nich: otwierający płytę „babylon”, oraz kończący „crescent” - za sprawą rytmiki, brzmienia bębnów i chińskich cymbałów yangqin (na których grała lisa gerrard), nasuwają najwięcej skojarzeń z dcd.
na tym podobieństwa się kończą. niewiele łączy również „ark” z poprzednią płytą perry'ego, „the eye of the hunter”. solowy debiut muzyka był intymny, naturalny i mocno akustyczny.
na nowym albumie, wkraczając w zupełnie inne rejony muzyczne, artysta sięgnął po elektronikę: syntezatorowe brzmienia, sample i trip-hopowe beaty z automatu perkusyjnego. efekt jest ciekawy, może jednak wymagać przełamania przyzwyczajeń wytworzonych przez obcowanie z archaicznym/gotyckim/orientalnym brzmieniem, do którego brendan perry i lisa gerrard przyzwyczaili słuchaczy przez 30 lat swojej kariery muzycznej.
mnie początkowo nowe wcielenie męskiej części dcd odrzuciło. wróciłem do niego dopiero po dwóch miesiącach. po dłuższym wsłuchaniu się w płytę, odnalazłem tam jednak tego brendana perry'ego, którego uwielbiam – obdarzonego niezwykłą siłą głosu, świetnego kompozytora i poetę. eletroniczna stylistyka zaczęła mi się podobać po kilku przesłuchaniach. album zaczął otwierać się przede mną (a ja przed nim), aż w końcu zachwycił mnie swoim pięknem.

jest tu kilka słabszych momentów. nie jest to płyta idealna, tak jak nie była nią „the eye of the hunter”. dalekie od ideału wydają się również solowe płyty lisy gerrard. idealny duet przestał być idealny, gdy przestał być duetem. sposób, w jaki dwójka muzyków uzupełniała się nawzajem na płytach dead can dance, dwa bieguny, które ścierały się ze sobą, by za chwilę spotykać się w najmniej oczekiwanych momentach, nie mają tej siły oddziaływania, gdy egzystują osobno.

osobiście zawsze wolałem męski perwiastek dcd. lisa gerard była dla mnie pięknym kontrapunktem dla brendana perry'ego, ale to jego głos przemawiał do mnie z pełną siłą. był bliższy, bardziej ludzki, w przeciwieństwie do marmurowego i zagrobowego śpiewu gerrard.
w tegorocznym wywiadzie, perry wspominał coś o planowanej reaktywacji dcd. kto wie, być może będzie można usłyszeć, jak ich dwoje łączy się ponownie, tworząc coś zaskakującego.
póki co, nie pozostaje nic innego, jak próbować złączyć w wyobraźni solową twórczość brendana perry'ego i lisy gerrard i – dokonując wyimaginowanej syntezy – słuchać nieistniejących utworów dead can dance. śmiem bowiem twierdzić, że tym dwojgu nigdy nie uda się osobno stworzyć czegoś tak oryginalnego, co nie raz tworzyli razem.

nr 1 Babylon

nr 2 Bogus Man

nr 4 Utopia

nr 8 Crescent


środa, 25 sierpnia 2010

tunng – and then we saw land

Tunng
And Then We Saw Land

2010, Full Time Hobby









nie wiem, czy sam genders i mike lindsey mieli pojęcie i pomysł na to, jaką muzykę tworzyć będą za kilka lat, gdy na początku swojej kariery nagrywali kawałki do filmów soft-porno. założyciele londyńskiego tunng wyszli jednak na ludzi i wzięli się za prawdziwą muzykę. całe szczęście, bo udało im się stworzyć kilka naprawdę dobrych płyt.

po zaskakującym debiucie „mother's daughter and other songs”, który urzekł słuchaczy i krytyków, nie najgorszym „comments of the inner chorus” oraz fenomenalnym „good arrows”, najnowsza płyta wydaje się być próbą wyjścia poza liczne szufladki, w których wylądowała twórczość tunng (z terminem folktronica na pierwszym miejscu).
na poprzednich wydawnictwach zespołu, elektronika stanowiła jeden z elementów szkieletu zarówno poszczególnych utworów, jak i całych albumów, wyraźnie wybijając się do przodu, często nawet na pierwszy plan.
na „and then we saw land” elektroniczne brzmienia zredukowane zostały do roli akompaniamentu/tła/elementów towarzyszących, nad którymi wyrasta ważniejsza i pełnoprawna warstwa kompozycji muzyczno- poetyckiej.

choć „land” to bardzo dobra płyta, a krytycy twierdzą, że tunng wykonał duży krok naprzód, pokazując, że dojrzał do serwowania lepszych kompozycji i wyjścia poza schemat, który sam sobie wcześniej wytworzył, sam osobiście wolę album „good arrows” - zachwycający, świeży, skromny, bez przesadnej cukierkowości, pełen energetyzującej siły i pozytywnej energii.
„and then we saw land” jest dla mnie zbyt słodki i zbyt duszny, poza tym niczym szczególnie mnie nie urzeka.

tak to jest z zespołami, które nie chcą stać w miejscu, tylko szukają nowych ścieżek, pragnąc docierać do nowych miejsc. tunng dotarł z tegoroczną płytą w miejsce, które nie każdemu musi się spodobać. osobiście jestem zespołowi niesamowicie wdzięczny za tak cudowny prezent, jakim było „good arows”.
są z pewnością i tacy, którzy równie wdzięczni są za „and then we saw land”.


nr 1 Hustle

nr 6 Sashimi

nr 10 Santiago

dla porównania, największy przebój z "good arrows":

nr 4 Bullets

czwartek, 19 sierpnia 2010

bonobo - black sands

Bonobo
Black Sands

2010, Ninja Tune








to, co robi Simon Green aka Bonobo, jest przykładem działalności artystycznej człowieka o niezwykłym talencie, osobowości, wrażliwości i miłości do muzyki. wiem, że powtórzę teraz słowa wielu ludzi recenzujących tę płytę, a także z pewnością to, co myśli wielu słuchaczy, ale powiem to i tak. już od pierwszego momentu, pierwszych kilku sekund „intro” wiadomo, że natrafiło się na coś niezwykłego, że czeka tu na odkrycie jakieś nieopisane piękno. to, co dzieje się na „black sands” później, rozwijając się z każdą minutą i trwając do ostatnich dźwięków, ciężko ubrać w słowa. język muzyczny bonobo na nowym albumie jest jeszcze dojrzalszy, jeszcze mocniej zakorzeniony w głębokim przeżywaniu muzyki, głębiej czerpiący z pokładów emocjonalnych bogatych brzmień autorstwa Greena, i jeszcze sprawniej grający na emocjach.

black sands to płyta perfekcyjnie skomponowana, zaaranżowana, zagrana, nagrana i wyprodukowana. Simon Green po raz kolejny pokazał, że jest profesjonalistą w stu procentach. na suchym profesjonalizmie na szczęście się nie skończyło. każda sekunda płyty jest nie mniej żywa niż flora i fauna lasu równikowego. black sands podróżuje jednak odważnie, to lecąc nad drzewami, to nurkując w oceanie, na chwilę zahaczając o miejski beton i szkło, tylko po to, żeby zaraz odbić się od niego i odwiedzić stratosferę.

podoba mi się kierunek w jakim kroczy bonobo. w pierwszych dwóch płytach, „animal magic” i „dial m for monkey”, brakowało mi trochę organiczności – były dla mnie zbyt miejskie, ludzkie, osadzone w „tu i teraz”. nie znaczy to, że mi się nie podobają. są świetne. ale trzecia płyta „days to come” była krokiem milowym w rozwoju bonobo. postawienie na żywe intrumenty, zarówno w studio, jak i na koncertach, zaproszenie do współpracy bajki, niemieckiej wokalistki o orientalnych korzeniach, zmieniło oblicze bonobo. nie była to zmiana radykalna, ale zauważalna i z pewnością wyszła Greenowi na dobre. choć utwory z bajką były dla mnie – znowu – zbyt miejskie, całość szła w kierunku bliższym pewnemu naturalizmowi (mam na myśli raczej warstwę symboliczną, nie czysto muzyczną). black sands jest kontynuacją drogi rozpoczętej przez „days to come”. jest tu jeszcze więcej przyrody, ekologii i filozoficznych pytań stawianych umysłowi skłonnemu do – być może przesadzonych – interpretacji, pijącemu ze słuchawek/głośników słodki napar przyrządzony przez bonobo. pytania bonobo stawia za pomocą dźwięku. uwaga, czasami głęboko je chowa, trzeba się nieraz mocno przysłuchać ;)

tym razem bonobo wspiera wokalnie andreya triana – czarnoskóra wokalistka o przyjemnym głosie, również związana z wytwórnią ninja tune. to właśnie utwory z jej udziałem promują „black sands”. bonobo i triana zgrali się bardzo dobrze. mnie jednak urzeka przede wszystkim kunszt muzyczny i producencki samego Greena.


dobrze się dzieje w wytwórni ninja tune. móc wydać taką płytę to zaszczyt.
dobrze się również dzieje u Simona Greena. nagrać taką płytę to sukces.

nr 3 Kong:

nr 6 We Could Forever:

nr 9 The Keeper:


niedziela, 15 sierpnia 2010

the tallest man on earth - the wild hunt / shallow grave

The Tallest Man on Earth
Shallow Grave
2008, Gravitation


The Tallest Man on Earth
The Wild Hunt

2010, Dead Oceans









Byłem bardzo zaskoczony, gdy dowiedziałem się, że The Tallest Man on Earth nie jest kowbojem z teksasu. Zasugerowany akcentem i akompaniamentem banjo w „The Blizzard's Never Seen The Desert Sands”, spodziewałem się wrażliwego chłopaka od krów i koni, zdejmującego swój przykurzony kapelusz, gdy siada do gitary. Nic bardziej mylnego. Za ładnie brzmiącym pseudonimem artystycznym stoi Kristian Matsson, który zarówno debiutancki album „Shallow Grave”, jak i poprzedzającą go epkę „S/T” nagrał w swoim domu w Dalarna w Szwecji. O The Tallest Man On Earth zaczęto mówić głośno po tym, jak supportował Bona Ivera podczas amerykańskiej trasy w 2008 r. „Shallow Grave” wydany został przez szwedzką wytwórnię Gravitation. Matssona wypromowała muzyka sama w sobie (promocja płyty była dość skromna i lokalna), jak również energia i charyzma bijąca z występów na żywo. TTMOE, nazywany synem Boba Dylana, jest kolejnym przykładem na to, że „alternatywna” publiczność amerykańska otwarta jest na przybyszów spoza Stanów, ba, skłonna jest nawet do okazywania uwielbienia, jeśli urzekną ich czymś szczególnym.

TTMOE urzekł Amerykanów na tyle, że tegoroczny album „The Wild Hunt” wydany został przez amerykańską wytwórnię Dead Oceans, mającą pod swoimi skrzydłami takie zespoły jak Califone, Bowerbirds, czy Dirty Projectors.

Po urzekającym, porywającym, zaskakującym i oryginalnym debiucie (debiucie oficjalnym, bo tak naprawdę już na Epce „S/T” słychać ogromny potencjał Matssona), przyszedł czas na płytę bardziej dojrzałą i – wbrew pozorom – wyciszoną i intymną. Pomimo iż wokale są bardziej przesterowane niż na „Shallow Grave”, a akcent bardziej amerykański, TTMOE wydaje się iść w nieco inną stronę – nie są to już tylko intrygujące i elektryzujące „przeboje” pełne niewidzialnych rąk popychających słuchacza w płomień ogniska przy którym tańczy Mattson, ale raczej dłonie podające kubek z kawą i zapraszające do refleksyjnego łyka. Nie znaczy to, że na debiutanckiej płycie nie było refleksyjności. Muzyka Matssona jest wrażliwa, liryczna, poetycka i głęboka, jednocześnie jednak nie pretendując do artyzmu, przeintelektualizowania, czy przesadnej oryginalności. TTMOE to bard pełen dystansu do siebie i do świata, a jego muzyka i teksty mają w sobie mnóstwo autentyczności i naturalności. Nic dziwnego, że mówi się o nim, że jest urodzonym pieśniarzem folkowym.

Bardzo żałuję, że nie udało mi się dotrzeć na jego koncert, który odbył się w zeszłą niedzielę, 08 sierpnia na OFF Festiwal w Katowicach. Mam jednak nadzieję, że będzie jeszcze okazja.


Shallow Grave:

nr 7 The Blizzard's Never Seen The Desert Sands


nr 5 Where do my bluebirds fly


nr 6 The Gardener



The Wild Hunt:

nr 2 Burden of Tomorrow


nr 4 You're Going Back


nr 9 A Lion's Heart